Przedstawiamy pierwszą część cyklu artykułów na temat sytuacji mieszkaniowej i wystroju wnętrz w czasach PRL i po transformacji ustrojowej.
Problemy mieszkaniowe po wojnie
W czasach tuż po wojnie sytuacja mieszkaniowa była tragiczna. Szacuje się, że w czasie wojny zniszczeniu uległo ok. 2 mln mieszkań. W 1945 r. wprowadzono dekret o publicznej gospodarce lokalami i kontroli najmu. Mieszkania otrzymywało się na podstawie przydziału władz kwaterunkowych, a ingerencja państwa w najem była dość znaczna. Przyjmowano, że na jedną osobę może przypadać tylko jeden pokój, więc do większych mieszkań prywatnych dokwaterowywano dodatkowe osoby bez uzgodnienia z właścicielami lokalu. Dość częste było dzielenie dużych, przedwojennych mieszkań. Zdarzały się lokale współdzielone przez kilka rodzin, z których każda zajmowała osobny pokój, a kuchnia i łazienka były wspólne.
Popularność wielkiej płyty
Jednak w połowie lat 50. zrezygnowano z takiej polityki mieszkaniowej. Zezwolono spółdzielniom mieszkaniowym na budowę mieszkań własnościowych, zrezygnowano z kwaterunku i zaczęto przyznawać kredyty na budowę domów. Jednak w latach 60. priorytetem stał się rozwój przemysłu ciężkiego, a na budownictwo mieszkaniowe przeznaczano mało środków. Dążono do tzw. budownictwa oszczędnego, które oznaczało małe metraże, niewiele otworów okiennych i ciemne kuchnie.
Wtedy właśnie upowszechniła się w Polsce wielka płyta – prefabrykowany element konstrukcyjny. Był to dominujący element w budownictwie mieszkaniowym aż do lat 80. Zapotrzebowanie na mieszkania było duże, a technologia wielkiej płyty pozwalała budować dużo i szybko. Jednak problemem była niska jakość wykonawstwa, a także liczne wady samych elementów prefabrykowanych – uszkodzenia, nierówności, trudności z uszczelnieniem na złączach, a także słaba izolacyjność termiczna.
W czasach Edwarda Gierka oddano do użytku rekordową liczbę mieszkań – średnio 220 tys. rocznie. Jednak budynki te były niskiej jakości i nieatrakcyjne. Poza tym osiedla powstawały czasem chaotycznie, bez dostępu do infrastruktury. Zdarzało się, że mieszkańcy wprowadzali się na osiedle, gdzie jeszcze nie było dróg dojazdowych czy sklepów, a nawet wody bieżącej.
Mieszkania w PRL-u były trudno dostępne. Uzyskiwało się je najczęściej ze spółdzielni. Prowadzono książeczki mieszkaniowe, na które wpłacano wkłady w ratach. Taka opcja była w miarę dostępna finansowo, gdyż minimalna zaliczka do spółdzielni wynosiła 10% wartości lokalu przy spółdzielczym prawie lokatorskim, a 20% – przy spółdzielczym prawie własnościowym, natomiast reszta była spłacana w czynszu. Jednak na własne mieszkanie można było poczekać i 20 lat, gdyż kolejki oczekujących były długie. W latach 60. funkcjonowało nawet pojęcie kandydata na członka spółdzielni – innymi słowy, trzeba było czekać, aby móc czekać na mieszkanie (!). Inną opcją było kupno mieszkania własnościowego na rynku prywatnym, lecz było to bardzo kosztowne, nie mówiąc o tym, że można było to zrobić jedynie za gotówkę. Pojęcie firmy deweloperskiej nie funkcjonowało.